Dość niespodziewanie czerwiec okazał się dla mnie intensywny urlopowo. Wakacje w Grecji, o których jeszcze wkrótce napiszę, miałam zaplanowane z wyprzedzeniem, natomiast wyjazd na Islandię był niespodzianką. W kilka dni oczywiście nie udało mi się zobaczyć wszystkiego wartego uwagi, ale jak na ten czas, widziałam sporo. Zapraszam na małe podsumowanie!
SPIS TREŚCI
Kwestie organizacyjne
Mieszkam w Warszawie, więc najłatwiej było wybrać się z lotniska Chopina. Lot do Keflaviku trwa 4 godziny. Tanimi liniami, jedynie z bagażem podręcznym, koszt lotu w dwie strony zamknął się w 700zł. Akurat Wizzairem leci się nocą i dla mnie szczególnie problematyczna była droga powrotna. Wylot z 12:30 przesunął się o godzinę, więc praktycznie powrót zajął mi całą noc. W samolotowym fotelu nie śpi się wygodnie :/
Moja siostra mieszka na Islandii, właśnie w Keflaviku, więc odpadła mi kwestia noclegów. To jeden z czynników składających się na wysokie koszty podróży na Islandię, które tym razem nie musiałam ponosić. W przyszłości planuję też dłuższą wycieczkę, żeby objechać wyspę, na co potrzeba 10-14 dni i kilkanaście tysięcy złotych. Narazie wystarczyło mi kilka dni zwiedzania okolic Keflaviku. Jako że nie była to wycieczka typowo turystyczna, z 5 dni na miejscu 3 poświęciliśmy na zwiedzanie.
Zwiedzanie
Islandia ma to do siebie, że zaludnione jest wybrzeże, a kamienisty środek jest pusty. Tak więc można objechać całe wybrzeże i w ten sposób zwiedzić kraj. Moją bazą wypadową był Keflavik, więc wycieczki wyglądały tak, że każdego dnia trzeba było pojechać nieco dalej, by zacząć zwiedzanie. To kilka dodatkowych godzin w samochodzie. Podczas typowej wycieczki można oczywiście nocować codziennie gdzie indziej, bliżej kolejnych atrakcji, oszczędzając w ten sposób czas na dojazdy. Coś za coś 🙂 W każdym razie samochód to must have! Inaczej nie ma czego szukać na Islandii – no chyba że wpada się na jeden dzień do Keflaviku lub Rejkiaviku.
Pierwszy dzień
Sam Keflavik to piąte co do wielkości miasto Islandii z głównym lotniskiem i sporym portem. To spokojne miasto, z niskimi budynkami – ciężko znaleźć jakiś wyższy blok. Te zobaczy się dopiero w Reykjaviku, podobnie jak biurowce, ale nie o takich wysokościach, do jakich przyzwyczaiła mnie stolica. W Keflaviku można się przejść wybrzeżem, zajrzeć do minizoo z kozami, owcami i królikami, zobaczyć jaskinię trola (Skessuhelli) z olbrzymim łóżkiem i samym gigantem, czy wspiąć się na skały nad nią, porośnięte podobnie jak cała wyspa łubinem, z których jest ładny widok na Atlantyk. To dość spokojne miasteczko i jak na nasze standardy bardzo małe, bo liczące zaledwie około 15 tysięcy mieszkańców. Cała Islandia to niecałe 340,000.
Najbliżej Keflaviku znajduje się m.in. tzw. most między kontynentami (Bridge between continents), czyli most łączący płyty tektoniczne Eurazji i Ameryki Północnej. Płyty odsuwają się o około 2 centymetry każdego roku, a most ma być symbolem tego podziału.
Nieco dalej mamy ruiny pierwszej latarni morskiej na Islandii, która została przeniesiona, bo groziła zapadnięciem się i runięciem do wody oraz klify Valahnukur powstałe podczas erupcji wulkanu i dobrze obrazujące fazy erupcji, obok których można zobaczyć posąg alki olbrzymiej (the great auk), wymarłego już gatunku podobnego do pingwinów. W hołdzie wymarłym gatunkom ptaków amerykański artysta stworzył serię rzeźb z brązu, które są rozstawione na całym świecie, w miejscach występowania danych gatunków.
Islandia słynie oczywiście z gorących źródeł. Pierwszym, jakie zobaczyłam, było Gunnuhver, z którym wiąże się ciekawa legenda. Źródła noszą nazwę po kobiecie imieniem Gunna, której gdy nie miała z czego opłacić czynsz, zabrano garnek, a ta ze złości umarła. Podczas jej pogrzebu nagle trumna stała się dużo lżejsza i zaczęto słyszeć jej głos mówiący, że nie zamierza długo leżeć w ziemi. Wkrótce znaleziono martwego właściciela ziem, gdzie mieszkała, potem jego żonę, a wielu oszalało przez ducha. Na pomoc wezwano pastora, który przyniósł motek przędzy – Gunna miała chwycić za koniec, a przędza rozwinąć się tak, by doprowadzić ją do miejsca, w którym nie mogłaby już nikogo krzywdzić. Duch wpadł do jamy potem nazwanej Gunnuhver, gdzie bywa widziany jak biega wokół za motkiem i słychać odgłosy jej wpadania.
W kolejne miejsce, Brimketill, trafiliśmy przypadkiem. Moja siostra miała rozplanowaną wycieczkę punkt po punkcie, bo większość już widziała. W tym przypadku jednak po prostu zjechaliśmy na widok tabliczki. Brimketill to naturalny basen w skałach wyrzeźbiony przez bijące w nie fale. Można tu zaobserwować ich wielką siłę tworzenia i niszczenia.
Największe wrażenie pierwszego dnia wywarła na mnie Blue lagoon (Bláa Lónið), czyli mlecznobłekitne ciepłe wody na starym polu lawowym. Swoje powstanie zawdzięczają elektrowni geotermalnej pompującej w to miejsce wodę nasyconą minerałami, które osiadły na polu i powoli stworzyły basen. W tym miejscu jest część z płatnym spa i fragment, gdzie można się po prostu przespacerować i pooglądać widoki. Oprócz pięknej wody mamy również porastający skały mech islandzki będący pod ochroną. Wg. zasłyszanych opinii jest super miękki – ja nie miałam takiego wrażenia, ale może po prostu się nie znam 🙂
Wszystkie powyższe miejsca można zobaczyć za darmo.
Drugi dzień
Kolejnego dnia z Keflaviku musieliśmy już przejechać 100 kilometrów do kolejnej atrakcji. Kerid (Kerið) to jezioro wewnątrz krateru wulkanu, które prawdopodobnie powstało przez zapadnięcie się górnej części komory magmowej po opróżnieniu jej podczas erupcji. Za 400 koron można obejść jezioro brzegiem krateru oraz zejść na dół nad wodę. Wystarczy na to niecałe pół godziny.
Druga spora atrakcja całej wycieczki to gejzery: Geysir i Strokkur. Właśnie z islandzkiego pochodzi nazwa gejzer – tu czasownik oznacza wybuchać. Te dwa wymienione to jedyne w Europie aktywne gejzery! Strokkur jest większy i wybucha co 3-5 minut na wysokość do 30 metrów. Kiedy ciśnienie w jego leju rośnie, temperatura wody dochodzi do 120 stopni i powstaje parujący wybuch. Gejzery są ogrodzone, a wokoło ustawiono tabliczki ostrzegawcze, że wchodzi się na te tereny na własną odpowiedzialność. Najbliższy szpital mieści się aż 60km dalej, a o wypadek nie łatwo, przy braku ostrożności. Warto jednak samemu obejrzeć taki wybuch.
No dobrze, to jest kolejne miejsce jest równie zapierające dech! Gullfoss to wodospad, który zawdzięcza nazwę, według różnym teoriom, wieczornemu blaskowi wody, tęczy kolorujące wodę na złoto lub skrzyni złota wrzuconej do wodospadu przez bogacza. Gullfoss składa się z 2 wodospadów o łącznej wysokości 31 metrów. Średni przepływ wody na sekundę to około 109 m3 (czyli tysięcy litrów), ale sięga on nawet 2000! To wystarczy, by wypełnić 60 beczkowozów. Bardzo długo broniono wodospad przed komercjalizacją w postaci elektrowni, ale ta ma w końcu powstać. Można podziwiać go z tarasu widokowego lub podejść nieco bliżej, ale najlepiej mieć wtedy pelerynę przeciwdeszczową, bo jest naprawdę mokro. Taka przyda się niejednokrotnie na Islandii.
Kolejny wodospad, Urridafoss ( Urriðafoss), dostarcza najwięcej wody do najdłuższej, islandzkiej rzeki pod nazwą Þjórsá. Mnie się nie udało tego zobaczyć, ale w rzece pływają i skaczą w nurcie łososie i trocie, które są też odławiane przez wędkarzy często spotykanych w tym miejscu. Nad wodospadem jest nawet księga wędkarska, gdzie zapisują swoje połowy. Ten wodospad także ma stać się źródłem energii odnawialnej.
Wstępna wszystkie atrakcje poza Kerid jest darmowy.
Trzeci dzień
Tu kolejny raz musieliśmy przejechać większą odległość (ponad 140km), żeby dotrzeć w pierwsze miejsce tego dnia. W Lava center, w hali wejściowej, można podejrzeć stan wszystkich aktywnych wulkanów, podsłuchać relacji ludzi, którzy mieli do czynienia z wybuchającymi wulkanami i zobaczyć dużą mapę Islandii. W dalszych, już płatnych salach, można doświadczyć efektów trzęsienia ziemi, zobaczyć pył wulkaniczny i różne procesy zachodzące podczas wybuchu. Wstęp do sal oraz krótki pokaz filmowy kosztuje 3200 koron.
Następny na trasie jest cały kompleks wodospadów. Przez kilometry ciągnie się klif, z którego wypływa ich aż kilka. Seljalandsfoss liczy sobie aż 60 metrów wysokości. Fajną opcją jest wejście za kaskadę wodospadu, za którym jest jaskinia. Tu ponownie przyda się peleryna! Kilkaset metrów dalej znajdziemy ukryty za skałami mniejszy wodospad Gjufrabui (Gljúfrabúi). Zwiedzanie jest darmowe, ale trzeba zapłacić 700 koron za parking.
To nie koniec wodospadów, bo mamy jeszcze 62-metrowy Skógafoss, na który można wejść wspinając się po 527 stopniach będących częścią trasy Fimmvörðuháls ciągnącej się między dwoma lodowcami, prowadzącej m.in. przez sporą liczbę wodospadów. Na górze jest taras widokowy pozwalający zobaczyć siłę wodospadu z góry.
Miejscem, które zupełnie mnie nie zachwyciło, a wzbudziło pewien niepokój, okazała się plaża Reynisfjara. Ta czarna plaża słynie z bardzo niebezpiecznych fal, które w ułamku sekundy porywają odwiedzających. Najciekawszym elementem plaży jest chyba mała jaskinia Hálsanefshellir składająca się z bazaltowych kolumn wyrzeźbionych przez stygnącą magmę. W tej okolicy chcieliśmy zobaczyć jeszcze półwysep Dyrhólaey, ale niestety dojazd wymagał samochodu 4×4, którego nie mieliśmy. Często dopiero przed wjazdem w okolice atrakcji okazuje się, że droga jest zamknięta lub wymaga właśnie takiego napędu. Podczas wynajmowania samochodu warto o tym pamiętać!
Na koniec przeszliśmy się do wraku samolotu na Solheimasandur. To około 45 minut marszu w jedną stronę, zupełnie tego niewarte. Przyznam, że żałuję tej wyprawy, bo po niej nie mieliśmy już siły, żeby dojść do gorących źródeł Reykjadalur i zawróciliśmy po drodze. Jednak już po drodze można zobaczyć, że woda płynąca w strumykach jest ciepła.
Wszystkie atrakcje oprócz Lava center są darmowe.
***************************************
Jak wspominałam, atrakcje znajdują się na wybrzeżu, a środek wyspy jest kamienisty. Duże połacie terenu są porośnięte łubinem lub opanowane przez owce i konie, które pasą się prawie wszędzie. Gdzieniegdzie można się zatrzymać i je pogłaskać.
Zwiedzać można do późnych godzin, bo o tej porze roku słońce praktycznie nie zachodzi i całą noc jest jasno. Bez zasłon lub rolet nie da się więc spać, bo mamy dzień przez całą dobę. Ze względu na długi dzień oraz umiarkowane temperatury wakacje to najlepszy czas na zwiedzanie wyspy.
Kuchnia, ceny
Tradycyjna kuchnia islandzka zupełnie do mnie nie przemawia. Jest bardzo mięsna i bazuje m.in. na baraninie. Jednym z przysmaków są np. baranie głowy, zupa mięsna czy fermentowany rekin. Moja siostra jest wegetarianką i mnie również jak najbardziej odpowiada ten styl żywienia. Jeśliśmy głównie w domu. W islandzkich sklepach jest sporo wegetariańskich i wegańskich propozycji: falafeli, kiełbasek, burgerów, past, często też wśród mrożonek. Na całodzienne wycieczki zabieraliśmy kanapki i różne przekąski, ale raz wybraliśmy się do restauracji na stacji. W restauracjach przeważnie oferują fastfoody lub dania islandzkie, jak wspomniane mięsne zupy. My zdecydowaliśmy się na wegańskie burgery i frytki. Koszt takiego zestawu to 1700 koron. próbowaliśmy też kawy w dwóch miejscach – jedna była zupełnie nie do picia, kwaśna i gorzka, a druga bardzo dobra, więc jak zwykle zależy to od miejsca podania.
Poniżej przykładowe ceny jedzenia:
- chleb – 400 koron
- jajka – 400 koron
- pasta warzywna – 550 koron
- opakowanie makaronu – 300 koron
- kilogram ziemniaków – 250 koron
- kubek kawy – 400-550 koron, zaleznie od miejsca
- pizza – 2500-3500 koron
Tanio: słodycze, chipsy, energetyki – generalnie niezdrowe jedzenie
Drogo: sporo owoców i warzyw
Niektóre produkty są w cenach porównywalnych do naszych, a nawet tańszych (np. słoik oliwek za 200 koron), jednak większość jest 2 do 4x droższa. Da się nie wydać fortuny, ale czasem trzeba trochę pokombinować.
Inne:
- litr paliwa – 240 koron
- wynajem samochodu – 6-10 tysięcy koron/dzień
- noclegi dla 2 osób (airbnb, booking) – od około 13 tysięcy koron/dzień
Moje wskazówki
Jak już wspominałam, da się spakować nawet w sam bagaż podręczny. Na pięć dni miała tylko plecak z miniaturami kosmetyków, kilkoma swetrami i koszulkami. Dodatkowo zabrałam kurtkę, szalik i czapkę, bez których nie da się tam przetrwać, nawet latem. Jeśli zdarza się słoneczny dzień, to przeważnie i tak wieje tak mocno, że bez czapki i ciepłej kurtki nie da się wyjść na zewnątrz. Wygodne buty są równie ważne, najlepiej takie, które da się łatwo wyczyścić, bo mocno się brudzą podczas wycieczek.
Zabierz ciepłą kurtkę i wygodne buty.
Kiedy już jest tak zimno i wietrznie, łatwo zachorować. Najlepiej zabrać ze sobą wszystkie podstawowe leki, jak Apap, coś na ból gardła, brzucha itp. Leki na Islandii są drogie, podobnie jak wizyta u lekarza, a szpitali jest niewiele. Choć Islandia nie jest w Unii, to działa tam karta EKUZ wydawana przez NFZ, dzięki której możemy w nagłych wypadkach leczyć się zagranicą.
Pamiętaj o zapakowaniu podstawowych leków i karty EKUZ.
Musisz mieć samochód, jeśli chcesz objechać kraj. Nie ma innego wyjścia. Najlepsza opcją jest 4×4, bo pozwala wjechać też na trudniejsze trasy. Bez niego po prostu czasem nie uda się zobaczyć niektórych atrakcji, o czym dowiesz się tuż przed zjechaniem na daną drogę. Na drogach jeździe się dość wolno, często sporo poniżej limitu prędkości. Zdarza się, że nagle pojawia się mgła, a wielu kierowców często np. nie pokazuje kierunkowskazu albo daje pierwszeństwo jazdy tam, gdzie oni powinni jechać pierwsi. To obserwacja nie tylko moja, ale osób mieszkających na Islandii od jakiegoś czasu. Jeździ się spokojnie, ale zdecydowanie trzeba uważać na innych kierowców.
Wypożycz samochód z napędem na 4 koła i uzbrój się w cierpliwość oraz ostrożność.
Na Islandii jest bardzo czysta woda, która można pić prosto z kranu, nie trzeba nawet filtra. Co ciekawe, jest tak bogata w minerały, że po przegotowaniu ciepła nieco dziwnie pachnie. W każdym razie warto mieć ze sobą wielorazową butelkę, którą można sobie uzupełniać nawet w łazienkach na stacjach i/lub termos z ciepłą herbatą/kawą na chłodniejsze momenty wycieczki.
Zabierz butelkę wielorazową lub termos.
Islandia to spokojny, nawet nieco senny kraj o pięknych krajobrazach i wysokich cenach. Da się jednak ograniczyć nieco koszty i nie zbankrutować na wyjeździe, na który na pewno warto się zdecydować. Podczas wycieczki szczególnie polecam zobaczyć piękne wody Blue Lagoon oraz odwiedzone przeze mnie wodospady oraz gejzery. Widoki momentami naprawdę zapierają dech w piersiach i po prostu trzeba zobaczyć to na żywo – zdjęcia i filmiki innych turystów nie oddają tak dobrze klimatu rzeczywistości. Mam nadzieję, że za kilka lat uda mi się wrócić na wyspę i objechać ją całą 🙂
Polecane powiązane treści
czyli Anna Kochanowska – miłośniczka pielęgnacji skóry bazującej na naukowych faktach.
Blog powstał z pasji, która doprowadziła mnie na studia z kosmetologii bioestetycznej i codziennie skłania do zdobywania nowej wiedzy.
Jeśli sama regularnie chcesz dowiadywać się więcej o pielęgnacji, kosmetykach i akcesoriach, które Ci w niej pomogą, zaglądaj na annemarie.pl!