Każda cera ma swoje kaprysy i zachcianki, ale mieszana ma ich prawdopodobnie najwięcej. Wymaga zaspokojenia potrzeb zarówno tłustych, jak i suchych rejonów, a nie można zapominać też o dodatkowych problemach, z jakimi może się często borykać – czy to zaskórniki, wrażliwość, czy naczynka. Jej wszystkim wymaganiom starały się ostatnio sprostać dwa kremy.
Oba zostały składowo dopasowane specjalnie do mojej cery, która zaczęła mocno kaprysić zimą i z początkiem wiosny. Zawierają substancje, które miały ją nieco uspokoić: poradzić sobie z podrażnieniami wywołanymi temperaturami, stanami zapalnymi, zaczerwienieniami oraz zaoferować dawkę odżywienia nie obciążając jej zbytnio. Mogę od razu potwierdzić, że używane przez dłuższy czas nie zrobiły jej krzywdy. Ale czy poprawiły jej stan?
SPIS TREŚCI
Suflet z różową glinką i olejem z czarnuszki La-le
Krem fantazyjnie nazwany sufletem kilkukrotnie przewijał mi się na zdjęciach na Instagramie. Nie mogłam znaleźć zbyt wielu opinii na jego temat, ale jego niezbyt skomplikowany skład ukierunkowany na potrzeby mojej skóry idący w parze z przystępną ceną skutecznie zachęcił mnie do zakupu. Większość kremów tej niewielkiej, polskiej manufaktury kosmetyków naturalnych została zamknięta w szklanych słoiczkach, tu jednak mamy pojemnik typu airless o pojemności 30ml. Z jednej strony to bardzo higieniczne rozwiązanie, z drugiej mniej ekologiczne.
Postanowiłam używać go jako krem na dzień, pod krem z filtrem i w tej roli służył mi przez jakieś 3 miesiące z przerwami. Nie nakładałam go grubą warstwą, raczej w umiarkowanych ilościach. Jego czas ważności po otwarciu to 4 miesiące, natomiast koszt wynosi 30zł.
Producent twierdzi, że suflet “ma delikatną konsystencje kremo-żelu”, z czym się zupełnie nie zgadzam. To różowy krem o przeciętnej, nie za gęstej konsystencji. Razem z koleżanką kupiłam po opakowaniu i kiedy ta obwieściła, że kosmetyk strasznie śmierdzi, naszły mnie obawy. Okazało się jednak, że zapach zupełnie mi nie przeszkadza, a nawet mi się podoba. Wyraźnie czuć w nim czarnuszkę, ale z odrobiną słodyczy i pudrowości. Wśród naturalnych produktów naprawdę nie jest to zły zapach, po prostu dość naturalistyczny, lecz moim zdaniem nie odstręczający.
Za zapach odpowiada m.in. olej z czarnuszki, który bardzo dobrze działa na wypryski, stany zapalne, a nawet przebarwienia. Wszystko dzięki jego właściwościom antybakteryjnym, przeciwzapalnym, regenerującym oraz regulującym pigmentację – pomaga nawet w przypadku egzemy, czy bielactwa.
Wraz z olejem lnianym, bogatym w nienasycone kwasy tłuszczowe, stanowią dobry duet dla cer tłustych i problematycznych, bo nie wykazują potencjału do komedogenności. Różowa glinka natomiast bogata jest w minerały, dzięki którym wzmacnia naczynia krwionośne, delikatnie odświeża oraz odżywia skórę. Podobnie jak wymienione oleje nadaje się do każdego typu cery, w tym wrażliwej, czy atopowej.
Aqua (woda), Linum Usitatissimum (Linseed) Seed Oil (olej lniany), Nigella Sativa (Black Seed) Seed Oil (olej z nasion czarnuszki), Olivem (emulgator), Illite Montmorillonite (glinka), Guar gum (zagęstnik), Glycerin (substancja nawilżająca), Gluconolactone (konserwant), Sodium Benzoate (konserwant), Tocoperol (witamina E), Parfum (substancja zapachowa)
Dzięki swej lekkiej konsystencji, suflet dobrze sunie po skórze, pozwalając na szybką i łatwą aplikację. Dosłownie w kilka chwil się wchłania, nie pozostawia lepkości, ale dyskusyjny zapach przez dłuższy moment jest wyczuwalny. Po pierwszej aplikacji miałam pewne obawy co do tego kosmetyku, bo skóra całej twarzy się zaczerwieniła, choć nie piekła, ani nie szczypała.
Jeszcze zimą, kiedy moja cera szalała pod wpływem temperatur, bardzo łatwo było u mnie o podrażnienia i powstawanie stanów zapalnych. To pierwsze, niefortunne użycie zapowiadało, że krem mógłby przysporzyć mi kłopotów, ale ostatecznie okazało się, że moje obawy były nad wyrost. Delikatny rumieniec potrafi się czasem pojawić, ale tylko w niektórych miejscach i bez uczucia jakiegokolwiek dyskomfortu. Suflet zagościł więc w mojej pielęgnacji na stałe jako krem na dzień, pod filtr przeciwsłoneczny.
Przetestowałam z nim dwa filtry i minerały z Annabelle Minerals nie rejestrując jakichkolwiek komplikacji. Minerały trzymają się na nim jak zazwyczaj, jeśli zaś chodzi o świecenie skóry, które następuje u mnie zwyczajowo po kilku godzinach, to nie uległo poprawie. Teoretycznie glinka w składzie, jak obiecuje producent, powinna przyczynić się do lepszego zmatowienia skóry, ale nie zauważyłam takiego efektu.
Moje ogólne odczucia co do tego kremu są mieszane – czuję niedosyt. Trochę liczyłam na to dłuższe trzymanie w ryzach sebum oraz poprawienie stanu pojawiających się podrażnień i wyprysków, a niestety nie mogę powiedzieć, by efekt był zauważalny.
Z drugiej strony, być może moja cera byłaby w jeszcze gorszym stanie, gdyby nie on, co jest mi teraz trudno rozstrzygnąć. W tym okresie wszystkie kosmetyki miały wysoko postawioną poprzeczkę – nie szkodzić uwrażliwionej cerze, a najlepiej poprawić jej stan w widoczny gołym okiem sposób. W przypadku sufletu nie było dużego sukcesu, ale nie uważam, że to zły krem. Doceniam jego prosty skład i lekką formułę.
Krem ultranawilżający In the air Lush Botanicals
Tego kremu zaczęłam używać w drugiej połowie kwietnia. Ania z Lush Botanicals zaproponowała mi jego przetestowanie jako odpowiedź na moje zawirowania z cerą. Pierwotnym pomysłem był krem You’re frozen, ale ten mógłby się okazać za ciężki dla mojej partiami tłustej cery. Miałam jego próbkę, dzięki czemu mogę porównać konsystencję obu, odnosząc się także do mojego ulubionego serum antyoksydacyjnego Cream in the city (recenzja tutaj).
Tak więc In the air mieści się gdzieś pomiędzy nimi: serum jest bardzo lekkim kremem, natomiast You’re frozen najgęstszym z całej trójki. Muszę od razu zaznaczyć, że żaden z produktów mimo to nie jest ani tłusty, ani ciężki. Wszystkie dobrze rozprowadzają się na skórze, tylko wymagają innego czasu na wchłonięcie – im gęstszy, tym dłużej. In the air będzie zatem wyborem na cieplejsze dni, You’re frozen na chłodniejsze, kiedy cera potrzebuje większego otulenia.
Lush Botanicals serum nawilżające Rose Rain – recenzja
W opisie na stronie marki znajdziemy informację, że to lekki krem. Nie do końca się zgadzam, choć mam dość spore wymagania, jeśli chodzi o lekkość – dla mnie lekki krem jest prawie jak mleczko i bardzo szybko wchłaniający się. In the air jest nieco gęstszy od sufletu La-le i dłużej wsiąka w skórę, ale nadal znajduje się na mojej skali bliżej lekkich formuł, niż cięższych. Za to zdecydowanie potwierdzam, że to produkt przebogaty w substancje aktywne! Krem bazuje na hydrolacie neroli, dopiero na drugim miejscu jest woda, co uważam za fajny zabieg, który stosuje jeszcze stosunkowo niewiele marek. Dalej w INCI całe mnóstwo dobroci:
Oleje: z pestek kiwi, pestek winogron, pestek żurawiny, pestek malin, pestek czarnej porzeczki, pestek czereśni, pestek arbuza, jojoba, słonecznikowy, oliwa – jedne z lżejszych, z duża zawartością wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, co oznacza, że świetnie nadają się także dla cer tłustych i problematycznych! Część z nich używałam już solo i bardzo fajnie mi się sprawdzała, odżywiając cerę i nie powodując zapychania porów.
Ekstrakty: z miąższu liścia aloesu, owoców granatu, winogron, słodkiego migdała, pestek grejpfruta, mleczka pszczelego (royal jelly)
Nawilżacze: betaina, kwas hialuronowy, sok aloesowy, pantenol, gliceryna
Citrus Aurantium Amara (Neroli) Flower Water (hydrolat neroli), Aqua (woda), Actinidia Chinensis (Kiwi) Seed Oil *(olej z pestek kiwi), Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil (olej z pestek winogron), Betaine (substancja nawilżająca), Cetearyl Olivate (emulgator), Sorbitan Olivate (emolient, emulgator), Glycerin (substancja nawilżająca), Isostearyl Isostearate (emolient), Royal Jelly (mleczko pszczele), Aloe Barbadensis Leaf Juice (sok aloesowy), Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Seed Oil (olej z pestek żurawiny), Rubus Idaeus (Raspberry) Seed Oil (olej z pestek malin), Ribes Nigrum (Black Currant) Seed Oil (olej z pestek czarnej porzeczki), Prunus Avium (Cherry) Kernel Oil (olej z pestek czereśni), Butyrospermum Parkii (Shea) Fruit Butter (masło shea), Citrullus Vulgaris (Watermelon) Seed Oil (olej z pestek arbuza), Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil (olej jojoba), Olea Europaea (Olive) Fruit Oil (oliwa), Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil (olej słonecznikowy), Sodium Hyaluronate (kwas hialuronowy), Tocopherol (witamina E), Panthenol (substancja nawilżająca), Aloe Barbadensis Leaf Extract (ekstrakt z aloesu), Punica Granatum (Pomegranate) Fruit Extract (ekstrakt z owocu granatu), Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Seed Extract (ekstrakt ze słodkiego migdała), Vitis Vinifera (Grape) Fruit Extract (ekstrakt z winogron), Citrus Grandis (Grapefruit) Seed Extract (ekstrakt z nasion grejpfruta), Nelumbo Nucifera (Pink Lotus) Flower Oil (olej z różowego lotosu), Citrus Nobilis (Mandarin Orange) Peel Oil (olejek z mandarynki), Citrus Aurantium Dulcis (Sweet Orange) Peel Oil (olejek ze słodkiej pomarańczy), Citrus Limonum (Lemon) Peel Oil (olejek z cytryny), Limonene (substancja zapachowa)
To bardzo ładna kompozycja, która nadaje się tak naprawdę praktycznie do każdego typu cery. Polecana jest do skóry tłustej i mieszanej ze względu na lekkość olei, które mogą pomóc nieco ją uregulować – mam tu na myśli działanie gruczołów łojowych, które nadprodukują sebum. Składniki dobrze się uzupełniają w mnogości działania – mają właściwości nawilżające, łagodzące, uelastyczniające, odżywcze, czy wzmacniające naczynka.
Warto tu wspomnieć, że dla niektórych cer taka liczba składników może być zbyt duża, bo może aż nadto pobudzać je do pracy i np. wywoływać rumień, jeśli nie są przyzwyczajone do takich produktów. Trudniej jest też zidentyfikować ewentualnego winowajcę np. podrażnień. Moje wrażliwe policzki czasem mocno reagują na różne składniki, w przypadku kremu nie miałam problemu, ale uważam, że lepiej informować o takich możliwościach. Po prostu niektóre skóry działają na zasadzie “co za dużo to niezdrowo” i preferują bardzo prostą pielęgnację. Jeśli Twoja do nich należy, to raczej Lush nie jest dla Ciebie.
Podczas używania kremu moja skóra była w zadowalającym stanie. Wydaje mi się nawet, że In the air przyczynił się częściowo do opanowania sytuacji po zimie, poprawiając szczelność bariery hydrolipidowej naruszanej przez warunki pogodowe, co powodowało nieustanne podrażnienia oraz stany zapalne. Stąd właśnie moje określenie kondycji skóry jako zadowalająca.
Krem dobrze ją odżywiał i wygładzał, ale nie powiedziałabym, że ultranawilżał. Stopień nawilżenia oceniłabym na w sam raz – może cery odwodnione bardziej doceniłyby jego działanie. Dopiero z końcem wiosny, w czerwcu i w połączeniu z kilkoma innymi produktami udało mi się wyjść na prostą, by móc powiedzieć, że w końcu jest dobrze, w czym krem miał w tym swój czynny udział. Innym pomocnym w tym okresie produktem było serum od Creamy – recenzja tutaj.
Kosmetyki Lush Botanicals to jedne z najprzyjemniejszych w użyciu produktów, jakie dane mi było używać. Wszystkie stoją w lodówce do 10 tygodni, a wyprawy do niej nie są przykrym obowiązkiem, a wyczekiwanym momentem. Nakładanie zimnego kremu o cudownym zapachu, w tym przypadku kwiatowo-owocowym, świeżym, a zarazem słodkim, to odrobina luksusu w ciągu dnia. Ten luksus ma oczywiście swoją cenę, dość wysoką dodam, ale bogaty skład, szklane opakowania i jakość kosmetyku bronią się same. Krem ultranawilżający In the air miał wysoko postawioną poprzeczkę po Cream in the city i nie udało mu się zdetronizować brata z pozycji wśród moich ulubieńców.
Czy warto wypróbować te kremy? Pomimo moich bardzo zdawkowych słów na temat sufletu La-le, uważam go za ciekawy produkt, który może się sprawdzić, jeśli borykacie się z podrażnieniami, okazjonalnymi wypryskami lub potrzebujecie nieco odżywienia i wzmocnienia dla naczynek przy tłustej/mieszanej cerze. Lush również jest dobrym wyborem dla cer potrzebujących nieco lżejszej pielęgnacji, jednak w tym przypadku podczas gdy La-le proponuję prosty składowo, niedrogi kosmetyk, tu dostajemy istną bombę dobroci dla skóry. Moja cera takie bomby lubi 🙂
A Twoja? Miałaś już może coś tych marek?
Polecane powiązane treści
czyli Anna Kochanowska – miłośniczka pielęgnacji skóry bazującej na naukowych faktach.
Blog powstał z pasji, która doprowadziła mnie na studia z kosmetologii bioestetycznej i codziennie skłania do zdobywania nowej wiedzy.
Jeśli sama regularnie chcesz dowiadywać się więcej o pielęgnacji, kosmetykach i akcesoriach, które Ci w niej pomogą, zaglądaj na annemarie.pl!
Nie miałam jeszcze do czynienia z kosmetykami Lush Botanicals. Po twoim wpisie jednak nabrałam chęci, by je wypróbować. Dzięki! 🙂
To na początek bardzo polecam serum antyoksydacyjne <3 Może warto wybrać się na Ekocuda i tam powąchać i sprawdzić konsystencję?
Z pewnością tak zrobię 🙂 dziękuję 🙂
Witam! Serdecznie pozdrawiam z Radomia!! Właśnie kończę pierwsze opakowanie sufletu z La-le. Jestem z niego bardzo zadowolona. Może to nie jest żaden efekt wow, ale to bardzo dobry krem. Mam cerę tłustą, z zaskórnikami i wypryskami. Krem naprawdę ekspresowo się wchłania, czasami trzeba być szybkim żeby go wszędzie rozsmarować. Skóra od razu po wchłonięciu jest taka zmatowiona, ale moja tłusta cera zaraz nabiera tłustości. Krem mnie nie zapchał, uważam, że teraz, w okresie jesienno-zimowym utrzymał skórę w dobrym stanie, bez podrażnień. Na pewno do niego wrócę, choć myślę jeszcze o jego bracie bliźniaku z olejem konopnym i zieloną glinką. Wszystkiego… Czytaj więcej »
Jak widać co skóra to preferencje 😉 Jestem ciekawa jak wypadnie druga wersja !